Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Robert J. Szmidt: Mówią na mnie Hannibal Lektur [rozmowa NaM]

Michał Potocki
Michał Potocki
22 kwietnia premierę miały "Szczury Wrocławia", postapokaliptyczna powieść, gdzie prawie niezniszczalni zombie walczą z ZOMO i terroryzują Wrocław roku 1963. Robert J. Szmidt zabił w książce ponad 200 osób, które prosiły go o to na Facebooku.

**Czytaj też:

Robert J. Szmidt napisze powieść w uniwersum Metro 2033

**

Całkiem zgrabny tytuł, ale kim są te szczury Wrocławia?

Liczba interpretacji jest nieograniczona. Z jednej strony Wrocław ma dziś problem ze szczurami. W warstwie dosłownej będą to więc przemykające chyłkiem stworzenia, które wszystkim wadzą. Ale w mojej powieści rolę dzisiejszych szczurów przejmują ludzie. Na nich będzie się polowało, to oni będą zmuszeni przemykać zakamarkami miasta. Z drugiej strony to zombie są takimi szczurami, które wylewają się na ulice. Wolałbym, żeby każdy czytelnik interpretował tytuł po swojemu.

Tytuł świeży nie jest. Pojawił się w "Fahrenheicie" w maju 2004 roku.

Rzeczywiście, kiedyś chciałem napisać inną książkę o tym tytule i jej fragment można tam przeczytać. Pomysł na tę powieść został zarzucony. Tytuł jednak tak dobrze mi teraz zagrał, że postanowiłem go wykorzystać.

Czytając "Szczury Wrocławia", wydawało mi się, że pewne schematy już gdzieś widziałem.

Pewnie "Biblię" Pan czytał. Tam już wszystko było, jak mówią. (śmiech)

Raczej pomyślałem o "World War Z" Maxa Brooksa.

To mylne skojarzenie. Celowo nie przeczytałem tej książki, żeby nie sugerować się rozwiązaniami zastosowanymi przez Brooksa. Zamysł jest może podobny, lecz wykonanie zupełnie inne. Max opisuje historie z różnych miejsc świata, a ja postawiłem na narrację chronologiczną i pokazanie, jak od pacjenta zero rozwija się pandemia.

A kto był tym pacjentem zero u Pana? Dzięki temu można by ustalić źródło epidemii.

Niech to pozostanie zagadką. Moim zdaniem ten szczegół jest nieistotny dla akcji książki. W tamtych czasach lekarze i tak nie umieliby rozwikłać zagadki nowej choroby.

Z kolei George R.R. Martin postanowił na kartach sagi "Pieśni Lodu i Ognia" zabić czytelników, którzy wpłacą po 20 tys. dolarów na ratowanie wilków.

A ja to robiłem już w latach 80. całkiem gratis. W "Apokalipsie według Pana Jana" połowa bohaterów to realne postaci, moi przyjaciele z fandomu poznańskiego czy wrocławskiego, nie licząc kilku znajomych niezwiązanych z fantastycznym światkiem. Teraz poszedłem krok dalej. Zapytałem na Facebooku, kto chce zginąć w mojej nowej powieści. Po miesiącu było 350 chętnych, teraz jest ich ponad dwa i pół tysiąca. Ostatecznie w książce ginie nieco ponad 200 osób.

Jak to jest być takim literackim ludobójcą?

Ktoś powiedział ostatnio, że powinienem się nazywać Hannibal… Lektur. I coś w tym chyba jest. Niektórzy bohaterowie mojej książki życzyli sobie określonego rodzaju śmierci. Nie zawsze udało mi się spełnić ich wymagania, ale starałem się, żeby sugerowane motywy jednak się pojawiły. Przykładem może być scena z królikami. Ktoś powiedział: „Na zielonej łączce z królikami chyba mnie nie zabijesz?”. Cóż, mylił się.

Któraś z tych śmierci Pana zabolała?

Większość, ponieważ każdy bohater książki ma ogromny potencjał. Gdy tworzy się jakąś postać, a w dodatku jest ona wzorowana na osobie, którą się zna, to żal ją ot tak, po prostu unicestwić. Starałem się jednak, żeby to zabijanie wyglądało naturalnie, jak w życiu: można kozaczyć, ale raz się człowiekowi powinie noga i już go nie ma.

Czy do któregoś bohatera mocniej się Pan przyzwyczaił? Niektórzy częściej od innych pojawiają się na kartach „Szczurów Wrocławia”.

Chciałem, by fabuła była jedynym wyznacznikiem tego, jak długo dana postać będzie żyła. Ale nawet jak jest kogoś dużo, wcale nie znaczy to, że musi przeżyć do końca. Mam kilku, a nawet kilkunastu ulubionych bohaterów. Jednym z nich jest na przykład sierżant Radosław Kot, żołnierz, który pacyfikuje izolatorium, a później sam staje się ofiarą… systemu. W „Szczurach Wrocławia” wrogiem bohaterów są bowiem nie tylko zombie, ale też nawet bardziej od nich bezduszni decydenci.

Pańskie zombie są prawie nieśmiertelne.

To prawda. Oglądając piąty sezon „The Walking Dead”, obserwowałem z pewnym niesmakiem, jak bohaterowie zabijają w pojedynkę całe hordy nieumarłych. Skoro kilka osób potrafi sobie bez problemu poradzić z tak dużym zagrożeniem, to dlaczego cywilizacja upada? Siadając do pracy, pomyślałem: napiszę to tak, żeby zombie były zagrożeniem, w którego obliczu człowiek nie ma żadnych szans.

Strzał w głowę nie wystarcza.

A dlaczego miałby wystarczyć? Coś zmartwychwstaje, dostaje kulkę w potylicę i znów nie żyje. Jaki to ma sens? Jeżeli nieumarli mają nadprzyrodzoną moc, to strzałem z pistoletu nie można jej zneutralizować. Tworząc swoich zombie, użyłem logiki zamiast sprzecznych ze sobą wyobrażeń.

Logika nawala w momencie, gdy trzeba je ożywić.

Wbrew pozorom nie. Logika szwankuje dopiero wtedy, gdy próbujemy tłumaczyć przyczyny zmartwychwstania. Ja nigdzie nie wyjaśniam, co sprawia, że zombie ożywają. Bohaterowie próbują robić to za mnie, ale także bez powodzenia. Doktor Arendzikowski prowadzi badania, ale nie dochodzi do żadnych wniosków. Jest też wikariusz Zając, którzy na widok nieumarłych przypomina sobie wersety z "Biblii". Może to Sąd Ostateczny, a może infekcja z kosmosu albo wirus, który potrafi przetrwać najbardziej ekstremalne warunki?

Długo się Pan przygotowywał do osadzenia wydarzeń we Wrocławiu '63 roku?

Około dwóch miesięcy. Ale korzystałem także z pomocy innych osób. Mieszkam kilkaset kilometrów od Wrocławia, więc jeden ze znajomych odwiedzał miejsca, które musiałem dokładnie opisać, i przesyłał mi ich zdjęcia, a nawet filmy. Dzięki temu w opisach wciąż istniejących obiektów nie powinno być błędów. Jeśli ktoś się w ogóle przyczepi, to tylko do kilku drobnych detali, które musiały zostać zmienione na potrzeby fabuły. Proszę sobie wyobrazić, że przez osoby trzecie dotarłem nawet do emerytowanych funkcjonariuszy ZOMO, którzy mi opowiedzieli, jak wyglądała wtedy ich praca.

W książce pojawiają się takie nazwy jak ul. Kiełcowska, Głogczyce. Wrocławianie mogą myśleć, że to jakieś literówki.
To nie są błędy, nazwy te zaczerpnąłem z planu Wrocławia wydrukowanego w 1964 roku. Dopiero później zmieniono je na Kiełczowska i Kłokoczyce.

A "Najlepszy Swojczycki" jak smakuje? Bo raczy się nim chętnie część bohaterów powieści.

Jestem w tym wieku, że pamiętam czasy pędzenia bimbru. Postać Żygadły nawiązuje do bimbrownika, który mieszkał na sąsiedniej ulicy i produkował w piwnicy naprawdę mocne trunki. W stanie wojennym spijał nimi notorycznie milicyjne patrole.

Kolejna czy kolejne książki też będą wydawane z taką pompą? Będzie Pan dalej zabijał czytelników?

Pomysł na kontynuację „Szczurów Wrocławia” jest gotowy, mam nawet rozpisany pełny scenopis kolejnych wydarzeń. To przecież nie jest zamknięta historia, tylko cały nowy świat. Mówię o moim alternatywnym Wrocławiu, gdzie mogą się dziać jeszcze przeróżne rzeczy. Zabijać będę na pewno, nie wiem tylko, jak będzie wyglądać promocja. Za wcześnie jeszcze na podejmowanie decyzji, czy powtórzymy akcję z limitowanymi edycjami kolekcjonerskimi dla bohaterów przyszłych książek, czy stworzymy coś jeszcze bardziej niesamowitego.

Dziękuję za rozmowę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto